wtorek, 16 października 2018

Joyuu-rei (Joyû-rei) (aka Don't Look Up/Ghost Actress); Japonia

Nareszcie! Po długich poszukiwaniach udało mi się obejrzeć bezpośredniego poprzednika Ringu, film, który rozpoczął karierę Hideo Nakaty i który stanowi swoisty prototyp jego najsłynniejszych dzieł, opisywany przez wielu jako niesłusznie zapomniany klasyk j-horroru. Muszę powiedzieć jednak, że kiedy zasiadałem do oglądania „Joyuu-rei” oprócz satysfakcji maniaka azjatyckiej grozy, któremu udało się upolować rzadki „okaz”, towarzyszył mi leciutki niepokój. Wspomniany wyżej obraz „przeoczonego klasyka” to bowiem tylko jeden ze sposobów w jaki opisywana jest produkcja z 1996 roku. Inni widzowie i krytycy przedstawiają ten film jako interesujący wyłącznie ze względów historycznych, straszliwie niskobudżetowy, fabularnie niejasny, nudny i niestraszny. Starałem się więc powściągnąć entuzjazm i nie nastawiać na zbyt wiele. Jak się przekonałem nie była to zła decyzja, ale wcale nie dlatego, że „Joyuu-rei” nie ma wiele do zaoferowania, mój ostrożny sceptycyzm sprawił po prostu, że spotkała mnie niezwykle miła niespodzianka. Powrót do źródeł okazał się fascynująco odświeżający i pozwolił mi na nowo uświadomić sobie dlaczego Nakata i japoński horror zawojowali kiedyś świat.

Reżyser Toshio Murata realizuje swój nowy film, opowieść o losach dwóch sióstr podczas II Wojny Światowej. Kluczowe aktorki, doświadczona Hitomi i debiutująca Saori, sprawdzają się znakomicie i generalnie praca przebiega sprawnie i przyjemnie. Wszystko ulega zmianie kiedy podczas oglądania najnowszego nakręconego materiału oczom ekipy ukazują się fragmenty innego, starszego i mocno niepokojącego filmu, kiedyś nagranego na użytej przez operatora taśmie. Murata ma wrażenie, że dawno temu widział go w całości, że pamięta z dzieciństwa horrorowe obrazy śmiejącej się upiornej kobiety i małego chłopca zakradającego się na strych, gdzie czeka coś okropnego. Od momentu projekcji na planie zaczynają dziać się dziwne rzeczy: sprzęt szwankuje bez powodu, aktorki słyszą czyjś głos w pustym korytarzu, reżyser widzi widmową kobietę w bieli, odwiedzająca studio obdarzona „szóstym zmysłem” agentka Hitomi dostaje ataku paniki. Jednak dopiero kiedy dochodzi do tragedii, Murata i reszta ekipy zaczynają naprawdę uświadamiać sobie, że odtworzenie taśm ściągnęło na nich przekleństwo, uwolniło długo uśpione potężne złe moce. I że na powstrzymanie tych mocy może być już za późno.

Jest niemal niemożliwe żeby streszczenie tego filmu nie skojarzyło się, nawet, a może zwłaszcza, widzom nie znającym twórczości Nakaty, z niezapomnianą opowieścią o śmiercionośnej kasecie. Na szczęście jednak nie mamy tu do czynienia z prostym pierwowzorem czy paradoksalną powtórką z późniejszej rozrywki, poza samym motywem obrazu filmowego jako nośnika/narzędzia ciemnych mocy, „Joyuu-rei” łączy bowiem z „Ringu” stosunkowo niewiele. Niektóre z różnic w ostatecznym rozrachunku działają na niekorzyść wcześniejszego dzieła, brak wyraźnego modus operandi upiora sprawia np., że brakuje tu tej spójności i precyzyjnego fabularnego szkieletu, jaki nadawało odliczanie nieubłaganie upływających siedmiu dni. Inne, jak fakt, że o prześladującej bohaterów postaci dowiadujemy się nieskończenie mniej niż o Sadako, dla jednych widzów będą czynnikami potęgującymi grozę, innych pozostawią z uczuciem niedosytu. Większość sprawia jednak po prostu, że film broni się jako całkowicie odrębna, oryginalna historia, dla której właściwym kontekstem nie jest produkcja następująca w filmografii Nakaty zaraz po niej, ale filmografia Nakaty jako całość.

Widocznie mniejszy budżet i mniejszy stopień dopracowania i „doszlifowania” wydają się sytuować „Joyuu-rei” bliżej „Honto ni atta: Curse, Death and Spirit” niż późniejszych, najgłośniejszych dzieł reżysera. Jednocześnie jednak widać tu już w pełni wykształcony filmowy język i szczególną formułę horroru, które miały za parę lat przynieść Nakacie międzynarodową sławę. Ten status filmu „,pomiędzy”, jednego z decydujących kroków w twórczości reżysera, może być dla niektórych widzów źródłem frustracji i rozczarowania pewnymi niedoskonałościami, mniejszym „rozmachem” i znacznie skromniejszą stroną techniczną. Dla innych, może jednak, jak dla mnie, czynić „Joyuu-rei” fascynującym i stanowić przykład triumfu talentu nad ograniczeniami. Wszystkie mankamenty, „budżetowy” wygląd i fabularne niejasności bledną bowiem przy prostym fakcie: to jest kawał kapitalnego, niepokojącego horroru, w którym straszy się nas po mistrzowsku i w sposób niesłychanie wręcz subtelny.

Subtelność to tutaj słowo klucz. Jest bardzo niewielu twórców, przychodzą mi do głowy chyba tylko Stanley Kubrick i Kiyoshi Kurosawa, porównywalnych z Nakatą jeśli chodzi o subtelność, powściągliwość, a zarazem skuteczność budowania narastającej grozy, o atakowanie nie tyle naszych zmysłów, co naszej podświadomości. W „Joyuu-rei”, zapewne za sprawą techniczno-finansowych ograniczeń, ten osaczający widza minimalizm jest chyba jeszcze bardziej widoczny niż w „Ringu” i „Dark Water”. Nie znajdziemy tu żadnych jumpie scenes, nie ma prostych muzycznych i dźwiękowych sygnałów ostrzegających nas, że zaraz coś się wydarzy albo, że zobaczymy coś dziwnego, spokojny rytm filmu i równie spokojny montaż zarazem usypiają naszą czujność i sprawiają, że nie możemy nigdy czuć się całkiem bezpieczni. Groźne nadprzyrodzone wkracza tu w codzienne ludzkie życie bez fanfar i efekciarstwa, w sposób nie tyle nagły, co – nieubłagany. Fakt, że moc upiora wydaje się rosnąć stopniowo i na początku sygnalizuje on swoją obecność przez drobne, dające się wytłumaczyć racjonalnie zajścia – było, nie było, jeden z najpopularniejszych horrorowych schematów – został tu wykorzystany z istną maestrią sprawiającą, że możemy poczuć przerażenie Muraty orientującego się, że być może przeoczył moment kiedy zło było jeszcze możliwe do powstrzymania. Przy obranej przez Nakatę metodzie nawet to, co powinno szkodzić filmowi zaczyna stanowić o jego sile: kompletnie niehorrorowy, irytujący temat muzyczny pojawiający się podczas oglądania tajemniczych taśm powinien, na zdrowy rozum, kompletnie rozbić wrażenie jakie robią pokazywane nam sceny, kontrastuje jednak z nimi tak dziwnie i tak uderzająco, że można się zastanawiać czy w istocie bez niego wrażenie nie byłoby... mniejsze!

Same taśmy i wątek zapomnianego filmu z dzieciństwa to mistrzostwo samo w sobie, pokazujące, że Nakata doskonale wie jak oddać pewne specyficzne aspekty sennego koszmaru i niejasnych wspomnień. Wielu z nas zdarzyło się będąc dzieckiem zobaczyć fragment horroru na którego oglądanie byliśmy stanowczo za młodzi, a po latach poszukiwać tytułu tego dawnego źródła koszmarów, konfrontować się z nie całkiem zapomnianym lękiem i starać się ustalić czy jego źródło nie było kompletnym wytworem naszej wyobraźni. Mimo że, historia z młodych lat Muraty mogłaby być trochę bardziej rozwinięta, generalnie to szczególne wrażenie i szczególny niepokój zostały tu uchwycone przepięknie. Pewne szczegóły sprawiają, że można się zastanawiać czy wątek ten nie był przypadkiem inspiracją dla popularnych internetowych upiornych opowieści (tzw. creepypast) o tajemniczym serialu „Candle Cove”.

Niezwykła inteligencja, subtelność i umiejętność sięgnięcia do podświadomych lęków sprawiają, że ten skromny, prekursorski film w szesnaście lat po premierze oszołomił mnie swoją świeżością, tą samą, którą wciąż można poczuć w późniejszych dziełach Nakaty i która przez pewien czas była w azjatyckim kinie grozy niemal powszechna. Której iskra tak naprawdę wciąż się w tym kinie tli i co jakiś czas rozbłyskuje, sprawiając, że śledzenie, obserwowanie i wynajdowanie japońskich, koreańskich, tajskich i innych produkcji potrafi przynieść czasem satysfakcję wynagradzającą wszystkie wcześniejsze rozczarowania.

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹👹 7/10


Reżyseria:
Hideo Nakata

Scenariusz:
Hiroshi Takahashi
Hideo Nakata

Rok produkcji:
1996

Obsada:
Yûrei Yanagi
Yasuyo Shirashima
Kei Ishibashi
Ren Ôsugi
Takanori Kikuchi
Hiroyuki Tanaka
Dan Li

Autor: Łukasz Grela



Brak komentarzy: