Zgodnie z wszelką logiką odpowiedź powinna brzmieć: zdecydowanie nie. „Crying Tree” jest bowiem obiektywnie filmem bardzo słabym – nieporadnie zrealizowanym i zagranym, opartym na scenariuszu pisanym na kolanie, nie umiejącym zatuszować ani niczym zrekompensować malutkiego budżetu, robiącym wręcz chwilami wrażenie amatorskiej produkcji, która usiłuje udawać profesjonalne kino. Błędy i niedostatki można wyliczać i wyliczać, mamy bowiem do czynienia z niestrasznym horrorem, ze slasherem w którym sceny zabójstw nie budzą prawie żadnych emocji, na dodatek przetykanym scenami realizacją i treścią jak najdosłowniej przywodzącymi na myśl telenowelę. Logika zachowań postaci i całej historii nie tyle kuleje, co została poddana amputacji, rozwiązanie zagadki tożsamości mordercy może i byłoby w stanie zaskoczyć... gdyby nie zdradzono go 15 minut wcześniej snem głównej bohaterki! Wszystko to robiłoby mniej kuriozalne wrażenie gdyby twórcy chociaż wynajęli kogoś, kto napisałby im prawdziwą ścieżkę dźwiękową, a nie korzystali z muzyki z innych, nierzadko bardzo głośnych produkcji (!) licząc na ignorancję lub wyrozumiałość widza!
Na pierwszy rzut oka żaden szanujący się miłośnik horroru i niezłego kina w ogóle nie ma tu więc kompletnie czego szukać. Na pierwszy rzut oka, jest bowiem coś, co sprawia, że ogląda się „Crying Tree” zaskakująco, szokująco wręcz bezboleśnie i bez znużenia i, że przynajmniej część widzów może nie uznać tych 85 minut za całkiem stracone. „Dzieło” Nopporna Vatina jest chwilami, w sposób wyraźnie nieplanowany i niezamierzony, niesamowicie zabawne. Są tu motywy i sceny, które wydają się kwintesencją słynnego zjawiska „so bad it's good”. Pozwolę sobie wymienić tylko niektóre z nich:
- Wspomniany muzyczny „recycling”, który osiąga tu wymiary kojarzące się z kultowymi „Tureckimi Gwiezdnymi Wojnami”, wychylając kieliszek za każdym razem kiedy w dramatycznym momencie rozlegnie się muzyka z „Matrixa”nie dotrwalibyście do końca seansu.
- Niewiarygodnie sentymentalne piosenki i muzyka towarzyszące wątkom romantycznym tworzące w zestawieniu z resztą filmu i jego generalną fabułą zupełnie nową jakość... komizmu dźwiękowego.
- Jedna z ofiar łapiąca stopa w środku nocy, radośnie wsiadająca do samochodu prowadzonego przez opatulonego od stóp do głów, zakapturzonego jegomościa w kominiarce i rękawicach.
- Policjant sadysta maltretujący biednego Inthonga... książką telefoniczną.
- Rozbrzmiewający w ostatniej scenie złowrogi śmiech, przy którym rechot niejednego łotra z animacji dla dzieci wydaje się stonowany i nieprzerysowany.
Biorąc pod uwagę, że komiczny walor powyższych, a także aktorstwa, reakcji bohaterów, sposobu rozegrania niektórych sytuacji najprawdopodobniej ulegnie jeszcze wzmocnieniu podczas oglądania w większym gronie, ten jeden z najsłabszych tajskich slasherów może spełnić się całkiem dobrze jako „film imprezowy” lub część repertuaru „nocy z gniotami”. Jeżeli mój samotny seans co jakiś czas przerywany był mało dyskretnymi prychnięciami i chichotem, seans grupowy będzie musiał być co jakiś czas przerywany w celu „wyśmiania się”. U części widzów podobna twórcza nieporadność wywołuje tylko smutek i zażenowanie, ale ci, którzy umieją wykorzystać ją jako źródło rozrywki mogą chcieć rzucić okiem na chociaż parę scen z „Crying Tree”.
MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz