piątek, 2 listopada 2018

1942; Japonia/Singapur

Od kilku dni na moim komputerze zadomowił się dziwny błąd, przejawiający się nagłym i krótkim sygnałem dźwiękowym, przypominającym zawodzący, kobiecy głos. Niestety, sygnał ten jest za każdym razem przerywany po ułamku sekundy, więc trudno ustalić, na co utyskuje komputer. Na początku myślałem, że to error spowodowany nieprawidłowym otwarciem strony internetowej, może jakimś zacinającym się zwiastunem filmowym. Rwany dźwięk był dla mnie zagadką do czasu obejrzenia 1942. Wtedy zrozumiałem, że mój komputer posiadł w jakimś stopniu okruchy inteligencji i chciał przy ich pomocy przestrzec mnie przed wojennym horrorem według Kelvina Tonga.

Przystępując do napisania recenzji próbowałem przeprowadzić skromne badania dotyczące dorobku Tonga. Wynikło, co w zasadzie po seansie 1942 nie było trudne do przewidzenia, że to ilościowo i jakościowo dorobek dość skromny. Dzieła tego reżysera są zastraszająco nisko oceniane, a przy tym nieprecyzyjnie i pobieżnie opisywane. Niektóre produkcje są wymienione jedynie z tytułu. Czasem zdarzają się jednak pozytywne, czy wręcz euforyczne ich recenzje. 1942 ma nawet kilka takich na koncie, nawet w języku polskim. Być może, gdyby twór identyczny z filmem Tonga powstał w ramach polskiej kinematografii i został wyreżyserowany przez polskiego rzemieślnika, ci sami krytycy pisaliby teksty pełne jadu i złośliwości.
Moim zdaniem dzieło filmowe powinno się oceniać bez uwzględniania ''taryfy ulgowej'' ze względu na kraj, z którego pochodzi. Miłośnicy azjatyckiego horroru muszą mieć świadomość, że nie tylko w Azji straszy. Światowe kino wymierza pewne standardy, do których każdy współczesny reżyser powinien odnosić swoje prace, aby nie popaść w obiekt zamknięty ze swym narodem. I kliką miłośników kultury tegoż narodu. Średnio rozwinięte i niezbyt popularne kinematografie (do jakich należy tongowa, singapurska) po podlaniu deszczem litościwie optymistycznych recenzji, i tak nie urosną od tego w siłę. Jedyne, co zapewne zrobiłby Kelvin Tong po przeczytaniu z pomocą tłumacza głosów zachwytu na całym świecie nad swą twórczością, to pojechałby znów do buszu ze skromną ekipą i śladowym budżetem, by popełnić kolejny, drażniąco niestraszny horror.
1942 razi śmiertelnie przewidywalną fabułą. Gdybym chciał zasugerować choćby jej zręby, zapewne nikt by już po to dzieło nie sięgnął. By dotrwać do końca, trzeba wręcz zacisnąć zęby i powtarzać niczym mantrę, że wcale nie zna się zakończenia, że jest się tak głupim widzem, za jakiego ma nas Tong. Łamigłówka na poziomie zerówki nie byłaby może jeszcze tak szkodliwa dla tego horroru, gdyby w trakcie seansu włosy z głowy wychodziły z każdą minutą potrząsania naszymi nerwami. W jeden z tych niezbyt subtelnych sposobów, ograniczających się m.in. do potrząsania kamerą, nagłych hałasów i niedoświetlonych kadrów. Niestety, Kelvin Tong na tym polu posiada niewielkie kompetencje. Używa co prawda chwytów sprawdzonych przez pokolenia filmowców, robi to jednak niezręcznie i w niedostatecznej ilości. Oglądając film miałem wrażenie, że 1942, który w innych rekach byłby samograjem strachu, został utrącony na samym początku z tego powodu, iż jego reżyser jest zbyt miernym rzemieślnikiem, by popełnić choćby i poprawnego straszaka.
Ilość bohaterów ograniczono do minimum. Zabieg był ten jednak spowodowany przede wszystkim limitowanymi funduszami, gdyż żaden z aktorów nie posiada zbyt wiele talentu i gra w sposób, który przywodzi na myśl osiągnięcia polskiego kina offowego z przełomu wieków. To jednak nie jest w tym filmie najgorsze. Bardziej udręczyły mnie wrażenia związane z tym, jak niezdarność realizacji niechcący zbliżyła 1942 do różnych gatunków i konwencji, do których horror zbliżać się raczej nie powinien. Pięć postaci Tong umieścił w malowniczej dżungli i niewiele zrobił z tym, by tą malowniczość jakoś sensownie wykorzystać. Tak więc nieopanowana soczystość dżungli gra niczym w filmie turystycznym. Dłużyzny scenariusza działają przypominają wyjątkowo nieudany dokument, którego realizatorzy nie potrafili opanować chaosu i ''nudy'' rzeczywistości. Rytm takiej fabuły przypomina trochę warszawską jesień. Co ciekawe, sam tytuł azjatyckiego straszaka odwołuje się do kinematografii z czasów drugiej wojny światowej. W 1942 czeka się z bohaterami na wydarzenia, niczym w wojennym klasyku Lewisa Milestoner'a Spacer w słońcu (rocznik 1945) - bodaj równie niedofinansowanym, jeśli idzie o efekt ekranowy. Oczekiwanie u Tonga pozbawione jest jednak melancholii i refleksji autora. To raczej czekanie na inny, choć trochę lepszy film.
Wydawać by się mogło, że we współczesnym świecie każdy reżyser powinien mieć szeroki dostęp do dzieł kinematografii światowej i fachowej literatury, a także dość inwencji, by choćby bezmyślnie i odtwórczo zastosować schematyczne chwyty, które potrafi dostrzec, i o których sobie poczyta. Już tyle by Kelvinowi Tongowi wystarczyło, by spłodzić coś o wiele lepszego od niestrasznego i niemroczonego ''Roku 1942'', który to rok nie był przecież jego rokiem debiutu. Zapewne nie mógł sobie finansowo pozwolić na lepszych aktorów. Być może w czasie realizacji nie olśniły go żadne oryginalne pomysły i uznał, jak jemu podobni, że w postprodukcji i montażu jakoś to wyjdzie. A nie wyszło.

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹👹 7/10


Reżyseria:
Kelvin Tong

Scenariusz:
Kelvin Tong

Rok produkcji:
2005

Obsada:
Hiroyuki Hasegawa
Seiichiro Okawa
Toshihide Oniskua

Autor: Marek Bochniarz



Brak komentarzy: