Ace, fan lokalnego zespołu Guitar Wolf, chce zostać rockmanem. Kiedy w końcu zbiera się na odwagę, żeby porozmawiać z właścicielem klubu, nie tylko pakuje się w kłopoty, ale też pojawiają się obcy i sprawiają, że ludzie zamieniają się w zombie…
Wolne, nieskoordynowane i dość… nieświeże zombie.
Poza tym po fabule kręcą się też: sam Guitar Wolf nie rozstający się z gitarą; dziewczyna, która mdleje tak często, że podejrzewałam ją o narkolepsje; mafia; szef klubu nocnego w peruce a'la paź, która zmienia kolor co scenę i tajemnicza-kobieta-w-wozie-bojowym - skrzyżowanie Major Kusangi z Ghost in the Shell z dziewczynami wczesnego Bonda.
Całe to towarzystwo stara się przeżyć…
No dobrze, niektórzy powiedzą, że można chcieć lepszej, bardziej dopracowanej fabuły, więcej logiki w zachowaniach bohaterów i opowiadaniu historii, mniej błędów montażowych i skrócenia scen występów najważniejszych gwiazd tego filmu – autentycznej japońskiej grupy garage rockowej Guitar Wolf (jej członkowie sami nie całkiem poważnie określają siebie jako „coolest band in the world”, po seansie można zacząć w to wierzyć:). Ja zapytam tylko co ich przywiodło pod ten adres? Przecież „Wild Zero” od pierwszych minut dumnie pokazuje, że należy do tej samej kategorii, co Vampire Girl vs Frankenstein Girl, Versus czy, z zachodniej strony świata, Planet Terror. To kino zamierzenie i ostentacyjnie campowe, bawiące się kiczem, dziwacznością i realizacyjnym niechlujstwem w jeszcze większym stopniu niż wymienione pozycje, mające dużo bardziej amatorski „feel”, sprawiające wrażenie kompletnego luzu, a chwilami wręcz radosnej improwizacji. W tym momencie może paść jednak odpowiedź, że nawet robiąc takie kino twórca musi się choć trochę przyłożyć, musi choć w paru momentach pokazać jakiś większy warsztat żeby nie być oskarżonym o hochsztaplerkę polegającą na robieniu niezamierzenie złego kina i niezamierzonej tandety, która tylko udaje zamierzoną tandetę i złe kino. Ja odpowiem na to prosto: nie, nie musi.
W przypadku filmów, które do tego stopnia nie traktują siebie poważnie pojęcie niezamierzonej tandety po prostu traci rację bytu, a granica między przypadkowymi błędami i błędami popełnionymi specjalnie zupełnie się zaciera. Ciężar oceny przenosi się w istocie na jedno kryterium – kryterium „funu”. Jeśli oglądanie filmu sprawia nam frajdę to znaczy, że ten film jest dobry, a reżyser ma warsztat wystarczający żeby zrealizować zadanie jakie sobie postawił. W świetle tego kryterium „Wild Zero” nie jest dobry, jest świetny! Emanująca z niego energia i czysta, niczym nieskrępowana radocha sprawiają, że kwestia tego, które niedoróbki i przejawy narracyjnego chaosu wynikają z braku czasu i umiejętności, a które pomyślano jako współgrające z duchem swobody nie ma dla mnie znaczenia. Jeśli ktoś chce już koniecznie szukać dowodów, że pewne rzeczy udały się tu nieprzypadkowo niech się zaś przyjrzy zaskakująco dobremu aktorstwu, zwłaszcza Masashiego Endo w roli głównego bohatera Ace'a albo sposobowi w jaki przenikają się autentyczna, zaraźliwa miłość do rocka i subtelna ironia w jaką wzięto „badassowy” image niezniszczalnych Wilków. Ja tymczasem łapię swój grzebień, wsiadam na rakietowy motocykl i ruszam na poszukiwanie soundtracku do tego filmu. Rock'n'roll is not over, baby, rock'n'roll never dies!
MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz