wtorek, 2 października 2018

Game pluk phi (aka Ghost Coins/Duchowe Monety); Tajlandia

Ostatnimi czasy odnoszę wrażenie, że Tajlandia tworzy filmy grozy niemal hurtowo. Niby powinno to cieszyć, ale niestety - nie da się ukryć, że tracą one też wiele na swojej jakości. Wszystko staje się oklepane i jakieś takie monotonne...wręcz żeby wprost nie stwierdzić - nudne! Gdzie są te horrory, które niegdyś przerażały wszystkich, chociażby pokroju Shuttera (2014), See Prang (2008) czy brutalnych gore, jak seria Art of the Devil (2004-2008) czy też Meat Grinder (2009).
Obecnie tzw. ghost story z Tajlandii nie stoi już na tak wybitnym poziomie i znacznie odstaje od światowej czołówki swoich poprzedników, które nam - fanom grozy spędzały sen z powiek przez wiele nocy. Niestety, obejrzany przeze mnie nie tak dawno Ghost Coins w reżyserii Tiwa Moeithaisonga (który o dziwo stworzył wcześniej wspomniany już Meat Grinder), potwierdza tę smutną regułę. Co ciekawym jest, jego debiut grozy z 2004 roku, zatytułowany Pee chong air, również zdobył uznanie wśród miłośników skośnookich straszydeł. Wydawałoby się, że z każdym kolejnym filmem Moeithaison powinien uskuteczniać swój warsztat filmowy, a tu klops. Jakoś to poszło w odwrotnym kierunku. 

Tor, młody zdolny uczeń złamał serce Bee, biorąc jednocześnie kredyt na projekt naukowy, nad którym oboje pracowali. Dziewczyna czując się upokorzona i oszukana, prosi o pomoc brata Tora i jego najlepszego przyjaciela Jacka, którzy kręcą filmy i wyświetlają je w Internecie. W ramach zemsty, zabierają oni Tora na stary cmentarz, gdzie każą mu odkopać trupa i przykuć się do niego kajdankami. Coś idzie jednak nie tak i wkrótce cała czwórka włóczy się przerażona po cmentarzu, starając się uniknąć wszelkich przerażających dziwności. 

Trudno tu pisać o jakiś superlatywach tego horroru. Reżyser - jak wydawać by się mogło - pomysł miał dosyć dobry na fabułę i może i wyszłoby z tego coś naprawdę ciekawego, gdyby nie to, iż mam wrażenie, że stworzył ten film z jakiegoś poczucia obowiązku (?) Dwa poprzednie horrory wyszły mu świetnie, więc być może zakładał, że i tym razem się uda. Nie udało się. Wspomniane przez mnie poczucie obowiązku doprowadziło do tego, że chyba tylko w ten sposób można wyjaśnić dziwną słabość tego filmu. Oglądając Ghost Coins wydaje mi się, że użyto tu bohaterów do pokazania tak naprawdę zupełnie innej historii. Film jest tak bardzo znudzony własną narracją, że przechodzi do czegoś zupełnie innego.
Początek właściwie jest typowy dla wielu azjatyckich horrorów, w których to poznajemy młodych ludzi, którym w głowie tylko zabawa. Za nic mają sobie społeczne zakazy i nakazy, czczenie zmarłych - jak się okazuje - też jest im zupełnie obce.
Niestety już właściwie na samym początku ,,na łeb, na szyję'' leci fabuła. Wydaje się niepojętym i koszmarnie głupim pomysłem, aby nagrywać czyny, które łamią prawo i jeszcze zamieszczać je w sieci. Bohaterowie aż proszą się o kłopoty i wkrótce się ich doigrają, jak się okazuje jednak - nie będą to kłopoty świata rzeczywistego. Sam pomysł wykopania zwłok i przypięcia ich do ,,ofiary'' ich zemsty jest pomysłem totalnie chorym i właściwie wcale nie śmiesznym. Wydaje się, że właśnie te oraz inne problemy sprawiają, że zakończenie filmu wcale nie jest dla nas tak interesujące.

Ok, teraz byłoby całkiem na miejscu, gdybym zajęła się samą kwestią grozy w filmie Moeithaisonga, bo temat głupoty i braku sensu działań bohaterów już chyba zakończyłam. Uważam, że nie ma co drążyć scen, które są totalnie głupie i brakuje im wszystkiego, co bylibyśmy w stanie zrozumieć.
Lubię tajskie horrory. Od samego początku darzyłam je wielkim sentymentem i szacunkiem, gdyż niemalże większość z nich była naprawdę bardzo dobra (czyt. mocna) i potrafiła całkiem konkretnie przerazić odbiorcę. Ghost Coins niestety nawet do pięt nie dorasta wielu z nich. Temat duchów, mimo, że bardzo już oklepany, jest całkiem w porządku, jeżeli jest naprawdę z impetem wdrożony w horror. Można przecież jeszcze dziś tchnąć wiele świeżości w tematykę ghost, co potwierdziły już niejedne ,,skośnookie'' straszydła filmowe. Moeithaisong powinien mieć w tym spore doświadczenie, a tu ZONK! Okazuje się niestety bardzo szybko, że horror ten kuleje pod kątem grozy i to na całej linii. Nie dość, że same wydarzenia oglądane na ekranie nie są jakoś przeraźliwie straszne, to jeszcze jakby tego było mało, same duchy też nie robią specjalnego wrażenia. W moim wypadku było to tak, że niby oglądałam, ale nie potrafiłam jakoś specjalnie się skupić na rozgrywanych wydarzeniach. Nie wiem, może to z powodu nudy, jaka wieje z tej produkcji niemalże z każdej sceny, albo może właśnie z braku tego pazura grozy? Myślę, że oba te czynniki się do tego przyczyniły całkiem skutecznie. Nie miałam jakiegoś poczucia zagrożenia, sceny nie sprawiały wrażenia strasznych czy nienaturalnych. Wręcz przeciwnie - cały czas można było odnieść wrażenie, że bohaterowie świetnie się bawią, a obaj bracia jakoś nie specjalnie się czegoś naprawdę boją. Mówię Wam, lipa na całej linii, bo rzutuje to na odbiór całości filmu.

To, co może drażnić (i co mnie osobiście zbiło z tropu), to fakt, że podróż bohaterów przez cmentarz ma tak naprawdę całkiem inny wydźwięk, niż nawiedzenie/straszenie ich przez duchy. Okazuje się, że poznajemy historię pewnej młodej dziewczyny zakochanej w buddyjskim mnichu. Przez to właśnie sam film jako horror zdaje się widza nie interesować.
Przyczynia się do tego również sama budowa filmu. Są sceny wyciągnięte niemiłosiernie, które wloką się strasznie, a najgorsze jest to, że nic się wówczas nie dzieje. Postacie stają się pasywne oglądając fabułę, która ich tak naprawdę nie dotyczy. Pod koniec film stara się jakoś całą tą historię połączyć w spójną całość, ale niestety nie wychodzi. Pod sam koniec mamy wrażenie, że właściwie nie bardzo wiemy, o co chodziło w tym wszystkim i jaka problematyka była tu tak naprawdę na pierwszym planie?

Nie najlepiej spisują się także aktorzy, którzy sprawiają wrażenie marionetek kręcących się tu i tam i wypowiadających jakieś drętwe zdania, które tworzą się w jeszcze bardziej drętwe dialogi (jeśli można mówić tu w ogóle o jakichkolwiek dialogach).

Tajski horror jest naprawdę zasłużony dla świata horroru. Ma wielu miłośników, do których zaliczam się i ja. Boję się tylko - mając w pamięci Ghost Coins - że tematyka duchów uległa tu już całkowitemu wyczerpaniu. Mam tylko nadzieję, że się mylę i obejrzę jeszcze niejeden świetny, makabryczny i naprawdę przerażający film grozy z kraju Buddy, demonów i chili.

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹 5/10

Reżyseria:
Tiwa Moeithaisong

Scenariusz:
Tiwa Moeithaisong

Rok produkcji:
2014

Obsada:
Hataichat Eurkittiroj
Chinnapat Kitichaivaranggon
Yayaying Rhatha Phongam
Timethai Plangsilp
Thanayong Wongtrakul
Namo Tongkumnerd



4 komentarze:

Death Nurse pisze...

Jakby nie patrzeć, skośnookie horrory są zawsze najstraszniejsze!

Adam Mielewczyk pisze...

Jak fajnie, że wróciłaś Aga z nowymi recenzjami. Czekam na więcej i już szukam tego filmu, aby z czystej ciekawości obejrzeć, bo w sumie przez święta i tak nie mam co oglądać ciekawego :)

Adrian Manilski pisze...

Nie, nie. To już nie jest to. Faktycznie zgadzam się, że Tajowie jakoś nie potrafią teraz zachwycić jeżeli chodzi o horrory. Mam jednak nadzieję, że jeszcze się doczekam czegoś naprawdę mocnego.

Martyna Kazimierczak pisze...

No faktycznie film szału nie robi. Nawet powiem szczerze, że momentami wynudziłam się jak diabli.