wtorek, 23 października 2018

See Prang (aka 4bia/Phobia); Tajlandia

W 2004 roku Shutter sprawił, że świat dowiedział się o istnieniu tajskiego kina grozy. Sprawił też, że fani horroru, zauważający pewne zmęczenie materiału w japońskich i koreańskich ghost stories zwrócili się z nadzieją w stronę innego azjatyckiego kraju. W następnych latach  Tajlandia niestety nie do końca spełniła rozniecone oczekiwania, o ile bowiem tamtejsze gore, jak seria Art of the devil czy tegoroczny Meat grinder należą do światowej czołówki, filmy o duchach rzadko sięgały poprzeczki wyznaczonej przez opowieść o nawiedzonych fotografiach. Co jakiś czas pojawiają się jednak pozycje udowadniające, że w dziedzinie nadprzyrodzonego straszenia Tajowie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.

Takim filmem jest nowelowa „4bia”*, stanowiąca, jak wskazuje tytuł, zbiór aż czterech upiornych historii, spośród których za dwie odpowiadają sami twórcy „Shuttera” – Banjong Pisanthanakun i Parkpoom Wongpoom. Mówiąc najkrócej udowadniają tu, że ich najsłynniejsze dzieło i późniejsze odmienne, choć równie ciekawe (dla mnie nawet ciekawsze)„Alone” nie były wynikiem przypadkowego szczęścia. I, mimo że jako całość „4bia” nie jest idealnie równa, naprawdę warto poświęcić jej dwie godziny czasu.

Mimo że zasadniczo stanowią osobne całości, wszystkie nowele rozgrywają się w tym samym świecie i są ze sobą powiązane. I tak księżniczka o której czyta bohaterka pierwszego segmentu to ta sama którą poznajemy w segmencie czwartym, wyjeżdżający na biwak chłopak tejże bohaterki jest jednym z protagonistów trzeciej noweli, a sama dziewczyna pojawia się na moment na (bardzo istotnym) zdjęciu w noweli drugiej. Inny z nieszczęsnych młodzieńców z noweli trzeciej okazuje się bratem kolegi bohaterki ostatniego filmu.

We wrześniu tego roku miała swoją premierę kontynuacja zatytułowana Phobia 2, zawierająca tym razem pięć nowel. Już nie mogę się doczekać żeby dostać ją w swoje ręce:)


„Loneliness” (aka Hapiness), reż. Youngyooth Thongkonthun: Młoda dziewczyna uwięziona w domu przez złamaną nogę komunikuje się ze światem głównie przez Internet i telefon komórkowy. Pewnego wieczoru nawiązuje z nią kontakt tajemniczy nieznajomy. Samotna i znudzona bohaterka podejmuje sms-ową rozmowę z miłym i przyjaznym mężczyzną. Niewinny flirt rozwija się bardzo sympatycznie do momentu kiedy oboje postanawiają wymienić się swoimi zdjęciami... Interesująca, do pewnego momentu wręcz świetna nowela. Do pewnego momentu, bo finał mógł być rozegrany trochę straszniej, napięcie i poczucie osaczenia można było utrzymać nieco dłużej, nie pozwolić im tak szybko opaść. Również dopowiedzenie pewnych kwestii na samym końcu niweczy trochę to, co we mnie osobiście budziło największy dreszcz przez cały czas trwania filmu – poczucie kompletnej przypadkowości tego, co spotyka bohaterkę. Mimo wszystko przez większą część „Loneliness” dostajemy jednak udaną i, co najważniejsze, całkiem straszną horrorową krótkometrażówkę.

„Deadly charm”(aka Tit for Tat), reż. Paween Purikitpanya: Nastolatek z ubogiej rodziny jest prześladowany przez grupę swoich szkolnych kolegów. Z sześcioosobowej paczki zamożnych i bezkarnych dręczycieli tylko jedna dziewczyna ma wyrzuty sumienia i nie bierze udziału w znęcaniu się. To jednak może się okazać zbyt mało kiedy ofiara postanowi dokonać zemsty za pomocą potwornej klątwy... Drugi segment przynosi całkowitą zmianę klimatu, po kameralnym dreszczowcu otrzymujemy mały festiwal makabry przywodzący na myśl krwawe tajskie horrory o czarnej magii w rodzaju wspomnianego „Art of the devil” i amerykański cykl „Oszukać przeznaczenie”. Niestety twórcy wyraźnie zapomnieli o prostej zasadzie zgodnie z którą jeśli stawia się na „efekciarskie” straszenie należałoby zadbać, po pierwsze, o nienaganną jakość efektów, po drugie, o ich sensowne zastosowanie. Tu obie te kwestie zawodzą. O ile sceny do których nakręcenia wystarczyła charakteryzacja i sztuczna krew robią niezłe wrażenie, te w których użyto efektów komputerowych wypadają fatalnie, a im bliżej końca filmu tym bardziej takie sceny zaczynają przeważać. Szczególnie słabo prezentują się wkraczające w pewnym momencie do akcji postacie upiorów – wyglądają jak wyjęte z nienajnowszej gry video. Co najgorsze, motyw zjaw spokojnie można było sobie darować, pozostawiło by to pole dla wyobraźni widza, może nawet pozwoliłoby zbudować choć trochę niesamowitego klimatu. A tak dostajemy ciąg, w zamierzeniu, wizualnych fajerwerków z których większość okazuje się niewypałami. „Deadly charm” nie jest zupełnie zły, wątek szkolnego znęcania się rozegrany jest całkiem sugestywnie, tak że autentycznie kibicujemy odwetowi, postać Pink nasuwa pytania o moralny ciężar tchórzostwa i niezdecydowania. Wszystko to znika jednak zupełnie w drugiej połowie filmu przytłoczone nieudolnym efekciarstwem.

„Middle man” (aka In the middle), reż. Banjong Pisanthanakun: Czterech młodych mężczyzn udaje się na biwak w dżungli i spływ kajakowy Pierwszego wieczoru urozmaicają sobie czas opowieściami o duchach. Dzikie otoczenie sprawia że upiorne historyjki robią na każdym z nich większe wrażenie niż którykolwiek byłby skłonny przyznać. Z nadejściem dnia wszelki lęk ulatnia się i w najlepszych humorach młodzieńcy przystępują do walki ze spienioną rzeką. Wtedy dochodzi do wypadku i jeden z nich znika. Kiedy wieczorem niespodziewanie wróci, pobudzona wyobraźnia pozostałych zacznie podsuwać im dziwne i przerażające pytania, a granica między rzeczywistością a fikcją zacznie zupełnie się zacierać... Jeden z bezapelacyjnych gwoździ programu, „Middle man” to zarazem bardzo zabawna i chwilami autentycznie niesamowita postmodernistyczna zabawa. Pisanthanakun nabija się tu zarówno ze schematów azjatyckiej grozy (czemu duch zawsze ma długie włosy? czemu zawsze jest kobietą?) jak i popularności własnego sensacyjnego debiutu (ci, którzy nie widzieli „Shuttera” uwaga na spoilery:) a jednocześnie wywołuje dziwny niepokój pytaniem: a co jeśli w tych wszystkich opowiastkach coś jest, jeśli nawet w najbardziej dziwaczne z nich mają w sobie jakieś ziarno prawdy? Co jeśli fantazja i rzeczywistość nie są od siebie oddzielone tak ściśle jak nam się wydaje?

„Final fright” (aka Flight 244), reż. Parkpoom Wongpoom: Pewna stewardessa dostaje od przełożonych specjalne zadanie – ma być jedyną towarzyszką podróży udającej się do Tajlandii księżniczki małego azjatyckiego państwa, która wybrała te linie lotnicze, bo wiążą się z nimi jej miłe wspomnienia. Arystokratka okazuje się mroczną postacią, od początku lotu traktuje protagonistkę z silną niechęcią i pogardą. Bohaterka przypadkiem odkrywa powody takiego zachowania: księżniczka zna jej dobrze skrywany sekret i ma osobiste powody by jej nienawidzić. Po wylądowaniu stewardessa sądzi, że może już odetchnąć z ulgą, tymczasem następnego ranka czeka ją bardzo niemiła niespodzianka. Dowiaduje się, że w nocy księżniczka umarła i jej ciało ma być przetransportowane do kraju jednym z najbliższych lotów. A zgodnie z ostatnią wolą arystokratki ona ma znowu jako jedyna towarzyszyć jej w podróży... Na koniec zostawiono prawdziwą bombę. Drugi z twórców „Shuttera” postawił sobie tutaj dokładnie taki cel jak w fotograficznym horrorze – przestraszyć nas najsprytniej, najskuteczniej i najintensywniej jak się da. I cel ten zrealizował w pełni, moim zdaniem nawet lepiej niż w pełnometrażowym debiucie. Sposób w jaki Wongpoom wykorzystuje atawistyczne lęki, igra z wyobraźnią i oczekiwaniami widzów trzyma nasze nerwy napięte jak postronki, wszystko to świadczy, że nie da się nie powiedzieć: cholera, ten gość naprawdę zna się na swojej robocie. Fakt, że prawdziwy horror dostajemy tak naprawdę w drugiej połowie opowieści paradoksalnie działa na jej korzyść, przerażające zdarzenia trwają bowiem dokładnie tyle ile powinny, nie na tyle długo byśmy zdążyli się z nimi oswoić, ale wystarczająco długo byśmy nie mogli złapać oddechu.

*Interesujące jest użycie „4” w tytule, bez wątpienia wywołujące dreszcz w widzach z Japonii i Korei, a w ogóle trudne do wyobrażenia w Chinach – w tamtych krajach czwórka jest liczbą bardzo, bardzo złowróżbną ze względu na występujące we wszystkich trzech językach jej brzmieniowe podobieństwo do słowa „śmierć” (chińskie „si”, japońskie „shi”, koreańskie „sa”).

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹👹 7/10


Reżyseria:
Banjong Pisanthanakun

Scenariusz:
Parkpoom Wongpoom
Banjong Pisanthanakun
Youngyooth Thongkonthun
Paween Purikitpanya

Rok produkcji:
2008

Obsada:
Laila Boonyasak
Maneerat Kham-uan
Apinya Sakuljaroensuk
Witawat Singlampong

Autor: Łukasz Grela



Brak komentarzy: