Ciekawa jest już postać wokół której osnuto tę opowieść. Hikiko, a dokładniej Mori Hikiko (zachodni szyk nazwiska upraszcza dowcip słowny – patrz hikikomori) jest figurą z jednej z popularniejszych japońskich miejskich legend. Ta okrutnie dręczona przez rówieśników i maltretowana przez własnych rodziców dziewczynka po latach powraca, w jednej wersji historii jako duch, w innej jako żywa kobieta, oszalała i oszpecona przez lata przemocy, by łapać dzieci i wlec je po ziemi tak długo aż umrą lub przynajmniej zostaną trwale okaleczone. Najczęściej jej ofiarami padają szkolni „bullies” podobni do tych z jakimi sama miała do czynienia, ale gotowa jest tak naprawdę zamęczyć każde dziecko, czasem także dorosłego, jaki stanie jej na drodze. Do niedawna Hikiko cieszyła się mniejszym powodzeniem u filmowców niż Kuchisake-onna czy Hanako-san, ostatnio jednak zaczynają sięgać po nią coraz częściej: krótko po omawianej animacji powstały filmy fabularne „Hikiko-san” i „Shin Hikiko-san”.
W „Urban Legend Story...” sama Hikiko jest jednak drugoplanowa wobec historii o dziecięcej przyjaźni, dziecięcym okrucieństwie i utracie niewinności. Tego wszystkiego wiele lat temu doświadczył narrator, Satoshi kiedy w jego życiu pojawiła się jego rówieśniczka i nowa sąsiadka, Satoko. Zaniedbana, wiecznie wystraszona, pokryta siniakami dziewczynka od razu stała się doskonałym obiektem systematycznych ataków dwóch klasowych kolegów, ataków dokonujących się przy co najmniej obojętności reszty dzieci, a co najgorsze, cichym przyzwoleniu wychowawcy. Satoshi wydaje się być jedynym u którego oglądane co dzień akty upokorzenia (niektóre z nich swoiste dla kultury japońskiej – białe kwiaty na biurku oznaczają, że uczeń do którego należało to miejsce zmarł, zostawione na biurku Satoko oznaczają więc perfidne życzenie śmierci) wywołują współczucie dla ofiary. Początkowo zbyt tchórzliwy, by publicznie okazać jej sympatię, stopniowo zaczyna się z nią zaprzyjaźniać. Czy ta dobroć okazywana ostrożnie, w obawie przed wzrokiem kolegów, okaże się jednak wystarczającą ochroną przed tajemniczą, przerażającą postacią która czai się w mieszkaniu Satoko i której cierpliwość wobec dręczycieli dziewczynki właśnie się wyczerpuje?
Prawdę mówiąc, gdyby nie tytuł i Internetowe zasoby informacji nie wiedziałbym jak naprawdę ma na imię kuśtykające straszydło i z jakim współczesnym folklorem się wiąże. Fakt, że podbudowa konkretnej urban legend jest uchwytna głównie dla japońskich widzów i przeciętny europejski odbiorca dostrzeże tylko drobne różnice między Hikiko a Kayako czy Sadako w niczym nie umniejsza jednak skuteczności straszenia. Twórca filmu, Kaisei Kishi wyraźnie doskonale rozumie, które aspekty japońskiego horroru najsilniej działają na widzów, a odmienność medium pozwala mu jeszcze je spotęgować. Nagłe wrzucenie czystej niesamowitości w codzienność jest tu rozegrane wyśmienicie: sytuacja Satoshiego, który po prostu wracając ze szkoły zauważa nagle kątem oka scenę rodem z sennych koszmarów i w środku dnia, na własnym osiedlu musi uciekać przed upiorem przypomniała mi sytuacje Kobayashiego z telewizyjnego „Ju-on” czy Ryugiego z końcówki „Ringu”. Dość powiedzieć, że były to sceny, które zapamiętałem na długo, Kishiemu udała się więc rzecz niebagatelna. Animowana forma sprawia na dodatek, że te i inne zabiegi wydają się nagle nabierać pewnej „nowości”, wypadają prawdopodobnie oryginalniej niż gdybyśmy oglądali je z udziałem aktorów z krwi i kości. Sama jakość komputerowej grafiki ma wobec tego „odświeżającego” efektu znaczenie drugorzędne, fakt, że niekoniecznie odpowiada temu co można zobaczyć w droższych produkcjach czy najnowszych grach (przede wszystkim mimika postaci pozostawia czasem trochę do życzenia, choć nie jest tragicznie) może nawet stanowić dla części widzów swoisty plus! „Urban Legend Story Hikiko” ma bowiem coś z ducha starszych survival horrorów, których cut-scenki potrafiły wywołać dreszcze mimo nie zawsze doskonale gładkich modeli postaci i ich nie zawsze naturalnego sposobu poruszania się, stanowiąc przykład triumfu ducha nad materią i klimatu nad budżetowymi ograniczeniami.
Jeśli dodać do tego ciekawą fabułę, znacznie bardziej złożoną i zaskakującą niż na początku wygląda otrzymujemy bardzo miły dla fanów horroru sposób na spędzenie 40 minut. Na upartego można by ponarzekać na to, że upiór pojawia się trochę zbyt rzadko, a zachowanie pewnej postaci w jednej ze scen nie jest do końca wiarygodne (choć może istnieją ludzie o tak stalowych nerwach), ale te kwestie naprawdę w niczym nie psują odbioru filmu.
MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹👹👹 8/10
2 komentarze:
REWELACJA! Mimo, że to animacja komputerowa, to miałem wrażenie jakbym oglądał prawdziwy film. Jestem na tyle zachwycony, że nie przeszkadzają mi tu nawet drobne niedociągnięcia wynikające z faktu, że to animacja komputerowa. Chcę takich więcej!
Naprawdę kilka razy można się porządnie przestraszyć.
Prześlij komentarz