środa, 17 października 2018

Histeria; Malezja

Malezja stanowi jedną z, nie chwaląc się, nielicznych białych plam na mojej osobistej mapie kina azjatyckiego. Okazja nadrobienia tego braku, która nadarzyła się zupełnie przypadkiem, była więc miłą niespodzianką, zwłaszcza że, na pierwszy ogień miał iść film należący do jednego z moich ulubionych gatunków. Rzut okiem do Sieci wywołał jednak pewną ostrożność – mimo że, „Histeria” Jamesa Lee uchodzi za jedną z najciekawszych rzeczy jakie malajska kinematografia grozy ostatnimi czasy stworzyła, standardy tej kinematografii zdecydowanie nie nastrajały optymistycznie. Zdaniem większości widzów i krytyków horror malajski wypada bowiem jeszcze gorzej niż indonezyjski, a ten, poza nielicznymi wyjątkami jak „Macabre” czy świetne filmy Joko Anwara, albo nie tak świetne, ale interesujące dzieła Rizala Mantovaniego, nie ma niestety wiele do zaoferowania. Jest to o tyle przykre, że oba kraje mają do ekranowego straszenia znakomite podstawy, ich folklor jest bowiem jednym z najbogatszych na świecie jeśli chodzi o wszelakie demony, wampiry i czarną magię. Są też jednymi z miejsc, w których ludowa demonologia nie jest tylko domeną etnologów, ale częścią życia mieszkańców wsi, których codzienność przenikają bardzo stare przesądy, rytuały i tradycje, tak silne, że nie zdołał ich wykorzenić nawet islam. „Histeria” udowodniła, że na szczęście to bogactwo udaje się czasem przekuć w udany horror i okazała się godna swojej dobrej reputacji.

Szóstka młodych dziewcząt udaje się w miejsce w pobliżu swojej szkoły, gdzie pod ogromnym mrowiskiem ma mieszkać groźny demon i odczytuje znalezioną w Internecie złowrogą inkantację. Zgodnie z oczekiwaniami widza jedna z nich natychmiast dostaje ataku histerii, przywodzącego na myśl opętanie. Egzorcyzmy odprawiane przez miejscowego szamana zostają jednak szybko przerwane, kiedy okazuje się, że cała sytuacja to dowcip nastolatek, które postanowiły zadrwić sobie z nadprzyrodzonych lęków swojego otoczenia. Zgodnie z surowymi zasadami szkoły powinny zostać dotkliwie ukarane, sympatia jednego z nauczycieli i fakt, że dziewczyny należą do najlepszych uczennic zmuszone są jedynie zostać trochę dłużej w internacie i przez trzy dni przerwy semestralnej zająć się sprzątaniem zaniedbanego skrzydła budynku. Dla Murni, Alissy, Mariny, Kerek, Junity i Tini kara rysuje się jako pretekst do kolejnych zabaw, dla dwóch z nich także do wymknięcia z chłopakami. Początkowo wszystko wskazuje, że tak właśnie będzie, humorów nie psuje ani mająca nadzorować prace nowo poznana obowiązkowa koleżanka Zeta, z którą szybko udaje im się zaprzyjaźnić, ani nawet opieszałość ukochanych, którzy w ostatniej chwili informują, że spóźnią się jeden dzień. Z nastaniem nocy niektóre z bohaterek zaczynają jednak mieć wrażenie, ze ktoś lub coś je obserwuje, a następnego ranka orientują się, że Junita gdzieś zniknęła... .

Jak widać punkt wyjścia sugeruje zarówno horror nadprzyrodzony, jak i klasyczny slasher, już podczas pierwszej sceny śmierci (która następuje stosunkowo późno, o czym więcej za chwilę) orientujemy się, że mamy do czynienia z połączeniem tych dwu konwencji, na dodatek wzbogaconym elementami monster movie. Jeśli dodać do tego, że, jak wspomniałem, antagonista jest konkretną istotą zaczerpniętą z bardzo ciekawych wierzeń (i to istotą, która pojawia się na ekranach znacznie rzadziej niż inne straszydła z tamtych rejonów, jak pocong czy wszechobecne kuntilanaki), fabuła zaczyna wyglądać zdecydowanie interesująco. I mimo że, nie uświadczymy tu rewolucji, a pewne rozwiązania będą łatwe do przewidzenia, potencjał ten w dużej mierze zostaje wykorzystany –  dostajemy po prostu porządny kawałek krwawego, strasznego, zaskakująco klimatycznego kina.

Na plus przemawia sam fakt, że mimo nadmienionego braku pośpiechu, nie nudzimy się czekając na nieunikniony atak tajemniczego drapieżnika, i to nie tylko dlatego że wcześniej raczy się nas np. scenami ilustrującymi opowieści o duchach, którymi nasza szóstka próbuje nastraszyć Zetę czy małym gościnnym występem klasycznego poconga. W przeważającej mierze jest to zasługa umiejętnej reżyserii Lee, który wykorzystuje czas dla zapoznania nas z siódemką dziewcząt i stopniowego budowania napięcia kiedy czujemy, że „kuszenie losu” przez nie wierzące w upiory i diabły protagonistki zaowocuje w końcu czymś bardzo nieprzyjemnym. Nie dziwi informacja, że Lee  znany jest głównie jako twórca kina artystycznego i jest to jego pierwsza wycieczka na tak „komercyjne” tereny. Na równą pochwałę zasługują młode aktorki, dziewczynom udaje się naprawdę nieźle uwiarygodnić swoje postacie, ich interakcje i reakcje na to co się dzieje, zwłaszcza ich strach wypada chwilami uderzająco autentycznie. Szczególnie dobra jest grająca centralną dla fabuły Murni Liyana Jasmay – trudno nie polubić nieśmiałej, młodziutko wyglądającej bohaterki, która często pada ofiarą złośliwości koleżanek, a całą siłę wydaje się czerpać z przyjaźni ze stanowiącą jej przeciwieństwo Alissą, prawdopodobnie jedynej prawdziwej przyjaźni w obrębie grupy. Ta, może nie pogłębiona na miarę dramatu psychologicznego, ale przekonująca ludzka strona filmu sprawia, że jego strona „horrorowa” wypada tym lepiej.

Kiedy bowiem padnie już pierwszy trup robi się ponuro i, jak wspomniałem, całkiem krwawo. Bardzo interesujący jest kontrast strasznych scen przed i po rozpoczęciem się właściwego „bodycountu”: sceny ze szkolnych legend w pierwszej chwili rozczarowują, są bowiem nieprzekonujące, czasem groteskowo przesadne, kiedy jednak rusza makabryczny rollercoaster orientujemy się, że takie właśnie miały być, pomyślane jako niemal parodystyczne, odpowiednio do niepoważnego podejścia dziewcząt, sceny prawdziwych śmierci są bowiem zupełnie odmienne, poważne, intensywne, bardzo dobrze zrealizowane. Robią wrażenie przede wszystkim dzięki świetnej pracy kamery, muzyce Nurzaidiego Ibn Abd Rahmana i zachowaniu czarnego charakteru, który nie dość, że atakuje z zaskoczenia, to jeszcze robi użytek z pewnych zdolności nadprzyrodzonych. Kiedy zaś widzimy go w końcu w całej okazałości okazuje się, że charakteryzatorzy wykonali dobrą robotę, jego „nieludzkość” jest ciekawą odmianą od naszych ulubionych, ale wszechobecnych bladolicych upiorów.

Jeśli dodać do tego wszystkiego takie smaczki, jak bardzo odważny na warunki islamu, ale potraktowany stosunkowo mało sensacyjnie (co nie znaczy, że nie dostajemy małego „fanservice'u” w postaci pocałunku) wątek orientacji seksualnej Zety i wziąć poprawkę na warunki niezbyt zamożnej malajskiej kinematografii dostajemy zdecydowanie satysfakcjonującą pozycję.

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹👹👹 8/10

Reżyseria:
James Lee

Scenariusz:
Fahmi Fadzil
Amri Rohayat

Rok produkcji:
2008

Obsada:
Liyana Jasmay
Schi
Ainul Aishah
Ayu
Noris Ali
Naftalya
Reanna
Adipura
Kaazar Saisi
Adman Salleh

Autor: Łukasz Grela 



Brak komentarzy: