
Lubię spędzać wakacje gdzieś w podróży. Oczywiście nie zawsze mogę sobie na to pozwolić z powodu różnych perypetii życiowych, ale nie ukrywam, że jak tylko mam okazję, to chętnie wyjeżdżam w inne zakątki świata, podziwiać unikatową faunę i florę, przepiękne widoki, skosztować lokalnych potraw czy w ogóle ,,liznąć'' odrobinę innej kultury. Z drugiej jednak strony moje poświęcenie się horrorowi sprawiło, że czas na jakikolwiek odpoczynek na łonie natury mam niekiedy dość ograniczony. Kempingi, namioty...tak, fajna sprawa latem, ale filmy grozy uczą, a w tym wypadku nauczyły tego, że w lesie nie dzieje się nic dobrego. Film, który dziś będę chciała Wam omówić można potraktować poniekąd jako przestrogę. Dzieje się źle, jeżeli nie znamy języka czy kultury danego państwa. Nie znamy przesądów, do których akurat w tym wypadku Tajowie (choć i wszyscy Azjaci), podchodzą bardzo poważnie. Podobnie rzecz się miała w recenzowanym przeze mnie jakiś czas temu horrorze Ghost House (2017) w reżyserii Richa Ragsdale'a. Przejdźmy jednak do rzeczy...Christine i jej mąż Neil budzą się w wynajętym pokoju na wyspie niedaleko Tajlandii, nie mając pojęcia, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Ich pokój jest zdewastowany, a wszędzie pełno błota. Neil sprawdza kamerę w poszukiwaniu wskazówek i znajduje niepokojące wideo. Nagranie pokazuje parę biorącą specjalny lokalny drink w barze, a później Neila uprawiającego seks z Christine, duszącego ją i zakopującego. Teraz, uwięzieni bez paszportów i z groźbą nadchodzącego tajfunu, muszą sobie zaufać i podążać za wszelkimi możliwymi tropami, jakie mogą znaleźć, aby dowiedzieć się, co się wydarzyło - i co może się jeszcze wydarzyć.
Ten film może wywołać duże obawy u każdego, kto planuje wyjazd za granicę, a zwłaszcza do krajów azjatyckich. Z reguły jesteśmy na straconej pozycji, gdy podlegamy nieznanym prawom w kraju, w którym nie znamy języka, a dodatkowo jeśli stracimy paszport, a nasz telefon komórkowy będzie bez jakiegokolwiek zasięgu, zostajemy tak na dobrą sprawę całkowicie pozbawieni kontroli w każdej nieprzewidzianej sytuacji. Horror Death of Me w reżyserii Darrena Lynn Bousmana wykracza poza wykorzystanie poczucia niebezpiecznej bezradności. Film rozbija te obawy za pomocą potężnego urządzenia, które tworzy kilometrowy rurociąg między fobiami „obcego w obcym kraju” a zastępczą psychologiczną niepewnością.
Film ten już od samego początku przykuwa swoją uwagę i niepokoi, gdyż właściwie nie wiemy, co tak naprawdę przytrafiło się bohaterom. Czy poprzedniego wieczoru tak zabalowali, że urwał im się film? Tak, zdarza się, ale sprawę mocno komplikuje nagranie, które oglądają. Wtedy już wszystko staje się niezrozumiałe i chore. Cały ton filmu to gorączkowe zamieszanie, które zwykle dodaje grozy filmom grozy, ale w tym przypadku jest właśnie takie – gorączkowe i mylące. Panika postaci i ich pilność naprawdę nie prowadzą donikąd. Ponadto, gdy film bawi się wydarzeniami, wspomnieniami i wizjami, nigdy nie ujawnia żadnych konkretnych prawd.Zdaję sobie sprawę, że takie było zamierzenie twórców. Zapewne chcieli wymusić na widzu główkowanie nad tym co jest rzeczywistością a co snem. Owszem, sekrety napędzają całą historię, ale bez żadnego punktu zaczepienia lub zrozumienia, na czym można by było się oprzeć, po pewnym czasie wszystko to staje się męczące i nudne.
Tempo filmu jest bardzo powolne. Historia nie ma wiele sekretów, ale film ukazuje nam wiele tajemnic, które rozciągają napięcie bardziej, niż treść może to utrzymać. Problemem są tu zwłaszcza wizje głównej bohaterki, które powracają do niej dość często, jednak można zauważyć, że są one bardzo powtarzalne. Jednym słowem - historia wcale nie brnie na przód i się nie rozwija. Całe akty filmu mijają, a prawie nic nie zostaje osiągnięte ani ujawnione. Co gorsza, to, co się dzieje, nie jest warte zainwestowanego czasu.
Niestety, ale odniosłam wrażenie, że widzowie zostali tu nieco oszukani. Początkowe partie filmu zapowiadały tajemniczy, dziwny festiwal, który miał się odbyć w najbliższym czasie i który był tak bardzo ważny dla mieszkańców wyspy. Niepokojące wizje i efekty wizualne dają nam małą wskazówkę tego, co ma nadejść. Ale kiedy film osiąga punkt kulminacyjny i ujawnia się fabuła, nie sposób nie zapytać: „I to już koniec?” Jako, że wydarzenia rozgrywają się na tajskiej wyspie, jej mieszkańcy mają swoje przyzwyczajenia, rytuały i bóstwa, które czczą. Nasi podróżnicy, jako turyści z Zachodu, nie są w stanie tego zrozumieć i dla nich tak wiele wydarzeń jest niezrozumiałych i przerażających. Walczą o to, aby przeżyć, a widz chce poznać te tajemne rytuały, o których w filmie mowa. Trochę to frustrujące...
Jako widzowie, zadajemy sobie wiele pytań, gdyż fabuła filmu nas do tego zmusza, jednak niestety nie dostajemy żadnej odpowiedzi na nurtujące nas pytania: ,,Kim byli bogowie?'' ,,Czy chronili wyspę?'' i przede wszystkim: ,,Dlaczego tak bardzo zależało im na płodzie Christine?'' Zupełnie nic nie jest wyjaśnione. Nie ma przede wszystkim charakterystyki tajskich bóstw oraz nie jest nam przybliżone święto, do którego mieszkańcy wyspy tak ochoczo się przygotowują. Szkoda. To powinna być podstawa tego filmu, a tak nie wiemy zupełnie nic, a nic...
W kwestii technicznej też nie jest kolorowo. Efekty wizualne nie stoją na wysokim poziomie i może jedna scena jest naprawdę godna uwagi, kiedy pokazany jest uraz oka. Scena ta sprawi, że wrażliwsi widzowie zaczną się nerwowo kręcić na fotelu. Jednak na tym cała makabra się kończy. Cała reszta wygląda, jak mizerna gra wideo z nałożonym na nią filmem i aktorami.
Do pracy kamery też można by się było nieco przyczepić, gdyż w większość ujęć oglądamy w centralnym punkcie ekranu tyłek Maggie Q (czy to w krótkich spodenkach czy też w bikini). Okej, niektórym się to pewnie spodoba, hehehe...
Ogólnie rzecz ujmując - Death of Me ma kilka fajnych i niepokojących momentów, które nawet niekiedy mogą przerazić. W szczególności Maggie Q pokazuje kompetentny występ, który przewyższa cały materiał. Choć była dobra, niewiele można było zrobić, aby odkupić Death of Me , który pozostał frustrujący i chaotyczny aż do ostatniego ujęcia. Sam horror nie oferuje widzowi zbyt wiele i jest to tego typu horror, po obejrzeniu którego nie będziemy zbyt wiele rozpatrywać na temat jego fabuły. Nie ma tu żadnej historii, w którą można by się zaangażować, a to, co jest, wydaje się sklecone naprędce. Mówiąc delikatnie, stracona szansa.
MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹 5/10
Reżyseria:
Darren Lynn Bousman
Scenariusz:
Ari Margolis
James Morley III
David Tish
Rok produkcji:
2020
Obsada:
Maggie Q
Luke Hemsworth
Alexandra Essoe
Kat Ingkarat
Kelly B. Jones
Caledonia Burr
Chatchawan Kamonsakpitak
Sahapoom Totrungsup
Tanapath Singamrath
Olivier Paul Varry
Saengkham Chanthawong
Irada Ritsira
Tannapat Sirimat
Piyanit Ambavat
Somjai Hmanbut
Jidapa Suwat-Ekkul
Panapat Chankasemmima
1 komentarz:
Chyba najgorszy film Bousmana. Pomysł był naprawdę ciekawy, ale cała reszta już kiepska. Wszystko legło w gruzach na łeb, na szyję. Kiepski scenariusz, bohaterowie robią tak głupie rzeczy, że to przeczy logice i naprawdę jest on pozbawiony jakiegokolwiek sensu. Dla mnie strata czasu.
Prześlij komentarz