wtorek, 2 października 2018

Reipu zonbi: Lust of the dead (aka Rape Zombie: Lust of the Dead); Japonia

Kino eksploatacji jest z pewnością doskonale znane każdemu miłośnikowi japońskiej grozy. Te niskobudżetowe produkcje filmowe mają w Kraju Kwitnącej Wiśni wielu zwolenników i pewnie też dlatego tak licznie tam powstają. Mimo tego, że początki kina eksploatacji sięgają Ameryki Północnej, to chyba dziś najliczniej kręci się je w Japonii, gdzie w każdym z podgatunku tego rodzaju kina każdy znajdzie coś dla siebie (zakładając oczywiście, że jest się fanem tych niskobudżetowych produkcji). 
Jak to bywa w przypadku większości japońskich filmów eksploatacji, nie charakteryzują się one jakąś nazbyt wyszukaną fabułą. Jednak z biegiem lat w Japonii zaczęła powstawać ich naprawdę spora ilość, a mnogość podgatunków przyprawiała niejednego o zawrót głowy. Japońskie pinku-eiga (tak określa się kino eksploatacji) czerpało z różnych źródeł i najbardziej rozpowszechnione i najbardziej chyba obrzydliwe są obrazy Daisuke Yamanouchiego. Jego Red Room (aka Czerwona komnata; 1999 r.) to nie tyle film obrzydliwy, ale także płytki w swojej istocie. Nie znajdziemy w nim jakiegoś głębszego sensu i takie też jest główne założenie kina pinku-eiga: zaszokować widza masą absurdu, nie dając możliwości zgłębienia fabuły, bo jako takiej po prostu brak.
Film Naoyuki Tomomatsu doskonale wpisuje się również w ten nurt. 

W Tokio, po ataku nuklearnym wybucha dziwna epidemia: na ulicach pojawiają się całe masy zombie, które charakteryzuje nienasycenie seksualne. Ulice pełne są nieumarłych, którzy za wszelką cenę pragną zdobyć swoją ofiarę, a kiedy już uda im się ją pochwycić, uprawiają z nią seks bez końca. Nikt nie jest w stanie powstrzymać zainfekowanych mężczyzn, pragnących nie tylko ludzkiego mięsa. Grupa młodych dziewcząt postanawia połączyć swoje siły i stawić czoła hordom zombie.

Film ten - o czym wspomniałam na wstępie - zaliczamy do kina eksploatacji, które rządzi się swoimi brutalnymi prawami. Dziś mamy kilkanaście podgatunków tego rodzaju kina i myślę, że obraz Tomomatsu można śmiało podpisać pod dwa podgatunki: po pierwsze jest to film o zombie, które pojawiają się tu całymi hordami, a po drugie bez problemu odnajdziemy w nim również elementy rape and revenge, czyli gwałtu i zemsty...choć co do zemsty, to raczej można by było protestować, bo tak naprawdę jako takiej w wielu odsłonach tu brak, ale gwałtów mamy tu całe mnóstwo, więc głównie można podpiąć to wszystko pod podgatunek ,,rape''.

Od razu zaznaczę, że jestem wielką miłośniczką tego rodzaju niskobudżetowych japońskich produkcji, gdzie kicz i absurd wylewają się wręcz z ekranu i charakteryzują każdą minutę filmu. Zapewne wielu z Was oglądało Machine Girl (reż. Noboru Iguchi; 2008 r.) czy RoboGeisha (2009 r.) tego samego reżysera. Obrazy te są tak absurdalne, że jakby to powiedział przysłowiowy ,,zjadacz chleba'' - ,,mózg w poprzek staje''. Tak też jest, ale ja sobie cenię właśnie takie kino, choć muszę przyznać, że Rape Zombie...niekoniecznie mi do gustu przypadł za sprawą dużej ilości seksu. Takie kino jakoś mnie nie rajcuje, więc zdecydowanie wolałabym tematykę czysto horrorową, a tak mamy tu typowe porno zombie. Może nie w takiej odsłonie, jak w Porno Holocaust (reż. Bruno Mattei, Joe D'Amato; 1981 r.), ale jednak bez wątpienia głównymi bohaterami są tu nieumarli, którzy z wielką ochotą łapią i gwałcą przedstawicielki płci pięknej.
Ok, skoro jest to horror (z erotyką w tle, ale jednak horror), to co my tu możemy na temat grozy napisać? Ano nic specjalnego, ponieważ grozy jako takiej tu po prostu brak. Nie straszne nam zombie, bo wyglądają, jak wyglądają, a fan kina grozy z tymi postaciami już kultowymi dla gatunku, jakim jest filmowa groza doskonale zaznajomiony jest, więc ani nas nie przerażą specjalnie, ani też większego innego wrażenia nie zrobią. Ot...są, bo są. Co ciekawe, ludzie stają się nimi nagle i niespodziewanie. W trakcie dyskusji nawet ,,ni z tego, ni z owego'' nasz rozmówca już za chwilę może zostać zombie i wcale nie musi nikt go ugryźć...po prostu tak, jakby stał się potworem...z powietrza. Dziwaczna to przypadłość i można jedynie zachodzić w głowę, jaki to wybuch doprowadził do tej epidemii. Jeżeli mowa już o grozie, to może jedynie w postaci gore ją tu ujrzymy, ale i to jest tu naciągane i sztuczne. Wszystko jest sztuczne: ucinane głowy, tryskająca wszędzie krew...to wszystko aż bije po oczach, więc jakoś specjalnie nas nie zachwyci, bo i nie ma czym.
Wspomniane filmy - RoboGeisha czy The Machine Girl potrafiły mnie jeszcze porwać swoimi scenami walk, które - choć naciągane - to wyglądały dość popisowo i potrafiły mnie przyciągnąć na dłużej. Rape Zombie... nie przyciąga tak naprawdę niczym. Owszem, są tam uzbrojone w karabin czy katanę kuszące bohaterki, które postanawiają stawić czoła hordom wynaturzonych zombie, ale jakoś sceny walk nie są efektowne, nawet finałowa scena (chyba najbardziej dynamiczna zresztą w całym filmie), nie potrafiła jakoś specjalnie przyciągnąć mojej uwagi na dłużej. Co z tego, że odważna bohaterka machała kataną na lewo i prawo pozbawiając życia (bądź poszczególnych członków) całe tabuny zombie, jak sztuczna komputerowa krew biła po oczach, że aż bolało.
Ja rozumiem wszystko: niski budżet, zamiłowanie do pinku-eiga i przecież nie miała to być żadna produkcja do Hollywood, ale na Przedwiecznych, wszystko ma swoje granice!
Nic tu nie trzyma się tak naprawdę kupy (dosłownie), wiele wątków nie ma większego sensu, a wiele jest pozbawionych sensu z braku ciągu dalszego. Wszystko to sprawia, że tak naprawdę Rape Zombie... jest po prostu śmieszny.
Na początku napisałam, że lubię tego pokroju filmy, ale nie znajduję żadnego sensu powstania Rape Zombie: Lust of the Dead. Nie ma na czym zawiesić oka (męska część widowni z pewnością znajdzie coś dla siebie, ja jednak patrzę pod kątem filmu, jako horroru), czyli grozy brak, gore jest sztuczne jak Michael Jackson, aktorstwo ni grzeje, ni ziębi (jedynym plusem jest obecność Asami - ,,królowej japońskiego kina gore''), a erotyka - skoro już ma być - jakoś nie rozgrzewa i nie pobudza ,,do akcji''.  ;)

Gdybym miała podsumować film Tomomatsu, napiszę, że sam pomysł może i zły nie był, bo sądzę, że był nawet unikalny na swój sposób, ale niestety został źle napisany, źle wyprodukowany i ostatecznie zaprzepaszczony. Jedyna w miarę dobrze wyglądająca scena, to scena początkowa, która może nas nieco zbić z tropu, bo potem jest już tylko gorzej. Nawet sceny gwałtów stają się śmieszne, gdzie bawić nie powinny.
Naprawdę ciężko ocenić mi pozytywnie ten film. Nawet chyba nie będę do niego zachęcać, no...chyba, że jest się naprawdę zagorzałym miłośnikiem japońskiej eksploatacji, wtedy jak chcecie, to chwytajcie.

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹 5/10


Reżyseria:
Naoyuki Tomomatsu

Scenariusz:
Jirô Ishikawa
Naoyuki Tomomatsu

Rok produkcji:
2012

Obsada:
Rina Aikawa
Yui Aikawa
Kazuyoshi Akishima
Asami
Hiroshi Fujita
Fukuten
Norman England
Haruna
Yukihiro Haruzono
Hiroshi Hatakeyama
Yuria Hidaka
Ryôichi Inaba
Amu Kamika
Hidetoshi Kageyama
Hideo Jôjô


3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Pretty nice post. I just stumbled upon your weblog and wanted to say that I have truly enjoyed surfing around your blog posts.
In any case I will be subscribing to your feed and I hope you
write again soon!

Klaudiusz pisze...

A mnie się podobał! :D Zombie niczego sobie, erotyka też mile widziana i te ponętne skośnookie panienki. Ja tam miałem na czym oko zawiesić ;) Jak dla mnie całkiem fajny na nudny wieczór.

Ala Galicińska pisze...

Ja rozumiem, że kino eksploatacji rządzi się swoimi prawami, ale chyba wszystko ma też swoje granice, co nie? :o Tu jak widać nie istnieje żadna granica. Japończycy nie znają umiaru i pchają do filmów wszystko, jak leci.