wtorek, 16 października 2018

Jisatsu saakuru (aka Suicide Club/Klub samobójców); Japonia

Tokio, stacja metra Shinjuku. W tłumie czekających na pociąg pojawia  się spora grupa nastolatek, w większości ubranych w szkolne mundurki (przedmiot erotycznej fascynacji niejednego Japończyka). Wszystkie jednocześnie trajkoczą przez komórki, a po ich wyłączeniu podejmują konwersacje między sobą puentowane wybuchami śmiechu. W pewnej chwili wszystkie stają obok siebie w równym szeregu, łapią się za ręce i na hasło ‘raz, dwa, trzy!’ skaczą pod nadjeżdżający pociąg. Rozpętuje się piekło, którego szczegóły nie zostają oszczędzone naszym oczom. Widzimy głowę jednej z uczennic miażdżoną przez koła, wyrzuconą w powietrze urwaną rękę, a przede wszystkim krew, dosłowne morze krwi zachlapującej szyby pociągu, szeroką falą zalewającej peron i stojących na nim ludzi. I białą sportową torbę, którą ktoś porzucił pośród tego pandemonium.
Nagle, zapp! Inne miejsce, inny czas(?). Występ przebojowego dziecięcego girlsbandu. Młodziutkie ‘gwiazdy’ wykonują niezbyt wyszukany układ choreograficzny śpiewając piosenkę utrzymaną w typowym stylu japońskiego popu. Tylko ostatnie wersy jednej ze zwrotek wydają się nagle niepokojące:

„I need to hear from you right now or I’ll die!”


Ten początek (przy którym słynna, uważana przez niektórych za szokującą pierwsza sekwencja “Dead or alive” Miikego wygląda jak dobranocka) to kwintesencja całego filmu. Krwawa makabra z jednej strony, klimat pism dla trzynastoletnich panienek z drugiej, będą nam towarzyszyć przez większą część seansu wyznaczając przestrzeń opowieści. Zderzenie i powiązanie tych dwu elementów współtworzyć zaś będzie jej najważniejsze sensy.
Każdy z tych ‘filarów’ z osobna, a zwłaszcza ich bliskie sąsiedztwo potrafią skutecznie odpychać, czyniąc „Suicide circle” niemożliwym do zniesienia dla wielu widzów. Jednak ci, którzy ‘kupią’ tę konwencję nie stracą czasu, mogą za to zyskać bardzo niezwykłe filmowe doświadczenie.

„Little did we know how, little do we really know”

Napisany i wyreżyserowany przez Shiona Sono (zdolnego poetę, performera, twórcę eksperymentalnych krótkometrażówek i, podobno,gejowskiego porno1) „Jisatsu saakuru”, bardziej znany jako „Suicide circle” albo „Suicide club” często stawiany jest w opozycji do „Ringu” i całego nurtu tzw. Nowej Fali azjatyckiej grozy. Wiąże się go z zupełnie innym typem horroru, tym, z którego japońskie kino słynęło w latach 80 i na początku 90. Chodzi o filmy, które w dużym uproszczeniu można określić jednym terminem asian extremes. Od głośnego „Evil Dead Trap” – slashera o bardzo nietypowym zakończeniu po gore i pseudo-snuff z cyklem „Guinea Pig” na czele, były to produkcje, które za cel stawiały sobie maksymalne zaszokowanie odbiorcy. Ten nurt także dzisiaj ma się całkiem nieźle, czego dowodem niedawna premiera bardzo drastycznego „God’s right hand, devil’s left hand” oraz popularność nowelowego „Three Extremes” i dwóch częsci „Art of the devil”: sadystycznego gore z Tajlandii. Jednoznaczne zestawianie „Suicide circle” z tymi pozycjami nie wydaje mi się jednak do końca słuszne. Dzieło Sono sytuuje się raczej pomiędzy asian extremes a Nową Falą. Po pierwsze, nie tylko szokuje, ale też wywołuje silny niepokój dotyczący zdecydowanie pozafilmowych kwestii. Po drugie, próżno szukać w shockerowym nurcie tak błyskotliwej diagnozy społecznej z jaką mamy do czynienia tutaj. Diagnozy, której dogłębność przywodzi wręcz na myśl filmy-traktaty Kiyoshiego Krosawy i Sinjiego Aoyamy. „Suicide...” ma zresztą pewne cechy wspólne z Embalming tego ostatniego. Poza tym najbardziej przypomina „All night long” Katsuyi Matsumury, a przede wszystkim znane już polskiemu widzowi „Grę wstępną” Miikego i „Battle Royale” Kinjiego Fukasaku. Z drugą i czwartą pozycją łączy go problematyka młodych ludzi, próbujących odnaleźć samych siebie w cieniu (nierzadko zadawanej przez siebie) śmierci. Z pierwszą i czwartą – całkowity brak litości dla widza. A z każdą z nich, stosowanie elementów szoku dla skłonienia odbiorcy do namysłu2 i korzystanie(w znacznie większym stopniu niż we wszystkich wymienionych) ze zgrzytająco nieprzystających do siebie konwencji i schematów.

„Scary, it’s true, but loads of fun too…”

Historia rozwija się jak wariacja na dobrze znany temat thrillera. Oto mamy doświadczonego gliniarza, który nie najlepiej dogaduje się z własną rodziną. Mamy prowadzone przez niego śledztwo w sprawie pokazanego nam na dzień dobry, bulwersującego opinię publiczną zdarzenia i powiązanego z nim samobójstwa pewnej pielęgniarki. Mamy sportową torbę na której skupiono nasz wzrok podczas hekatomby w metrze i identyczną torbę znalezioną w szpitalu z okna którego wyskoczyła pielęgniarka. Mamy nieprzyjemną (czerpiącą ze sprawdzonych wzorców ‘filmu psychopatycznego’)zawartość tych bagaży, która wraz z tajemniczą stroną internetową uświadamia policji istnienie tajnej organizacji, sekty albo stowarzyszenia, ochrzczonego mianem Klubu Samobójców, które najwyraźniej skłania młodych ludzi do odbierania sobie życia. Mamy nieustannie buszującą w Sieci informatorkę, która oprócz podsuwania oficerom ciekawych śladów prowadzi dochodzenie na własną rękę. Mamy wreszcie fałszywe rozwiązanie zagadki i następujące po nim prawdziwe odsłonięcie kart, zaskakujące, ale i uświadamiające widzowi, że odpowiedź cały czas miał przed oczami.
Sam standard? Nie do końca, bo to, co zrobił z tymi formułkami Sono nie daje się określić jako ‘typowe’. Nasz stary wyga zginie zanim zdążymy sobie uświadomić, że to wcale nie on jest głównym bohaterem. Jeszcze wcześniej jego śledztwo napotka nie jeden, ale prawie same mylne tropy bo większość samobójstw jakie nastąpią będzie wynikiem nie działalności Klubu, ale swoistej... mody! Informatorka tez nie okaże się najważniejszą postacią, zresztą nie pożyje na tyle długo żebyśmy mogli specjalnie się do niej przywiązać. Stanie się jedną z niewielu w tym filmie ofiar morderstwa, popełnionego przez osobę stanowiącą fałszywe rozwiązanie (powiązaną jednak z rozwiązaniem prawdziwym). Jeśli do tego momentu kontrastowanie licznych zgonów i BARDZO nieprzyjemnych samookaleczeń z hurraoptymistycznym duchem J-popu i wstawki pełne wisielczego humoru (tekst „Uwaga! Ucho leci!” zapamiętam do końca życia) nie odebrały widzowi nadziei na klasyczny mroczny dreszczowiec to sceny z udziałem owego psychopaty odbiorą mu ją na pewno. Naprawdę trudno wyobrazić sobie coś bardziej odległego od klasycznego mrocznego dreszczowca, choć nieobliczalności i szaleństwa na pewno tu nie brakuje.
Doza szaleństwa zawarta jest też w wyjaśnieniu tajemnicy, ustępuje tam jednak miejsca dojmującemu uczuciu, które nie daje się określić inaczej jak dziwność. Wyjaśnienie jest dziwne, dziwny jest sposób w jaki neguje własną naturę tzn. w istocie nie tyle wyjaśnia co nasuwa sporą ilość pytań. Tak sporą, że część widzów nie tylko nie jest tym rozwiązaniem usatysfakcjonowana, ale przypisuje ją (albo sposób jej podania) nieudolności scenarzysty, pośpiechowi w realizacji filmu lub nadmiernej nonszalancji reżysera. Niejednoznacznym zakończeniom innych thrillerów rzadko towarzyszy taki stopień irytacji. Chciałoby się rzec bardzo dziwny stopień irytacji.

„... to open up and feel the brand of life for each and everyone”

Zastanawiam się, jak nie zdradzając zbyt wiele udowodnić, że „Suicide circle” ma sens. Spróbuję jednak, bo uważam, że warto bronić tego filmu, który ma nawet różne sensy, zależne od tego, w którą stronę podąży umysł widza.
Ktoś zauważy w tym miejscu i zauważy słusznie, że zanim napisałem o pobudzaniu umysłu powinienem był odpowiedzieć na pytanie jak taka historyjka w ogóle może nie obrażać inteligencji odbiorcy. Otóż może, bo jest czarną groteską, w której wszystkie dziwactwa i monstrualności zarówno pstrokate, jak w kolorze czerwieni są integralnymi środkami wyrazu.
Karykaturalne wyolbrzymienia, niemal campowa ostentacja w łączeniu całkowicie sprzecznych klimatów, może nawet kolor krwi, chwilami niezbyt realistyczny, wszystko to służy podkreśleniu obłędu świata w jakim żyjemy. Czy może raczej wielości światów, medialnych pseudorzeczywistości, które oblepiają nasze zmysły. Od pierwszej sceny, która budzi skojarzenia ze słynnym dokonanym przez sektę Aum Shinrikyo zamachem w tokijskim metrze i współczesnymi, jeszcze bardziej okrutnymi atakami, po sam pomysł Klubu budzący skojarzenia z autentycznymi przypadkami nastolatków umawiających się w Internecie na „wspólne samobójstwo” cały film krąży przerażająco blisko realnych zjawisk.
Dotyczy to także kiczu (którego sposób funkcjonowania każe się zresztą zastanowić nad uwarunkowaniem kulturowym i subiektywnością tej kategorii estetycznej). Bo czy język infantylnego popu, tabloidów, czatów, najbardziej prymitywnej reklamy i strumienia telewizyjnego, w którym wszystko łączy się ze wszystkim nie jest dla milionów ludzi naturalnym językiem, jedynym w jakim potrafią porozumiewać się naprawdę swobodnie? Czy nie jest kodem kształtującym ich postrzeganie, filtrem przez który widzą, przeżywają i rozumieją samych siebie i to, co ich otacza?
Sono po prostu posługuje się tym językiem do opowiedzenia o niesłychanie istotnych problemach japońskiej młodzieży: zagubieniu i konflikcie pokoleń. Problemy te są rzecz jasna udziałem młodzieży całego świata, ale w tak wysoko rozwiniętym, a zarazem tak specyficznym społeczeństwie, w którym pewne zjawiska urastają do rozmiarów nie spotykanych nigdzie indziej1, nabierają one szczególnego znaczenia. Pytanie „czy jesteś podłączony?” powracające w filmie obsesyjnie, stanowiące część dziwnej (jakżeby inaczej) filozofii propagowanej przez prawdziwych sprawców wszystkich wydarzeń, z początku irytuje, ale przy głębszym zastanowieniu zaczyna niepokoić. Zwłaszcza kiedy poznajemy jego prawdziwe znaczenie. Dotyczy ono bowiem podłączenia nie do innych ludzi i zewnętrznego świata, ale do samego siebie, do tej części człowieka, która nie boi się śmierci. Poza mistycznym aspektem (który wobec „popowej” otoczki jaka towarzyszy tym przemyśleniom wielu widzom musi wydawać się kolejnym zgrzytem) chodzi o rzecz, nad którą zastanawiają się nawet osoby najdalsze od metafizycznych rozważań: o bycie sobą. Wobec socjalizującego treningu jakiemu podlegamy od dziecka i ogromnej ilości medialnych manipulacji z jakimi stykamy się każdego dnia, jest to pytanie nad którym warto się zastanowić.

Jeszcze bardziej frapująca jest kwestia formy jaką dziś przybiera konflikt pokoleń. W „Suicide circle” konflikt ustępuje miejsca czemuś znacznie gorszemu – całkowitej obojętności, obcości. W tej sytuacji bunt też nie wygląda tak jak dawniej, przypomina raczej bardzo przewrotną i drapieżną wersję taktyki stosowanej przez Kłuskiewiczowskich NICponi1. Młodzi budują swój świat nie przeciw światu starszych, ale obok niego, nie burząc niczego, ale tworząc przestrzeń do której ludzie starszych generacji nie będą mieli wstępu, której nie zrozumieją albo w ogóle nie zauważą. Wykorzystują w tym celu środki, które znają od początku swojego niedługiego życia, te same środki, z których starsi korzystają by nimi manipulować i uczynić z nich niewolników konsumpcji. Media. Nowi buntownicy pozostając poddanymi naprawdę wykorzystują system dla własnych celów, niezauważalnie obracając przeciwko niemu to, czym od zawsze ich karmił: pomieszanie dobra i zła, sztuki i tandety, głupoty i prawdziwego wzruszenia, tragedie i koszmary pokazywane dla rozrywki i podniesienia oglądalności, trendy ubierania się, zachowania, myślenia tworzone i obalane w przeciągu jednego miesiąca.
Rzeczywistość jaką tworzą buntownicy sama zawiera to wszystko, ale od świata napędzanego zyskiem różni ją pewna istotna rzecz: namiastka metafizyki. Zderzanie horroru i radosnej muzyki to tak naprawdę zderzanie śmierci i życia (zwracają na to uwagę wypowiadający się na anglojęzycznych forach widzowie japońscy), najciemniejszych i przesadnie jasnych stron życia, które wcale się nie wykluczają i są jednakowo prawdziwe. Życie i śmierć nie różnią się tak bardzo jak zwykliśmy myśleć, dla naprawdę świadomego (oświeconego) i wolnego człowieka jest to oczywiste. Centralnym punktem filozofii, której elementy poznajemy na końcu jest właśnie prawdziwa wolność, wewnętrzna niezależność od nic nie rokującego świata dorosłych i od zewnętrznego świata w ogóle, pozwalająca młodemu człowiekowi dokonać w pełni świadomego, nie skażonego strachem wyboru między życiem a śmiercią. I śmierć wcale nie jest tu preferowanym wariantem, organizatorzy szokujących zdarzeń z uporem powtarzają, że nie ma żadnego Klubu Samobójców, jest wiele tropów wskazujących, że „Suicide circle” wcale nie jest prostą apoteozą odbierania sobie życia (jak odczytują film nie tylko przeciwnicy, ale wielu jego fanów2). W świetle tego film wcale nie przestaje jednak być niepokojący, pozostające bez odpowiedzi pytanie o to, dlaczego właściwie dziewczyny z metra i wiele innych osób wybrało śmierć staje się jeszcze bardziej dręczące. Jak wielka musi być przepaść między rodzicami a dziećmi, jak daleko zaszedł rozpad międzyludzkich więzi skoro powyższą filozofię zdecydowano się wprowadzać w życie i to w tak potworny sposób.

„Our last message to you is ‘live as you please’!”

Ten film nie zachwyca wizualnie, nie jest łatwy w oglądaniu, potrafi zirytować. Ale to cholernie istotny obraz, zaryzykuję stwierdzenie, że jeden z najważniejszych początku XXI wieku. W zeszłym roku miał premierę jego prequel „Noriko no shokutaku”(Noriko’s dinner table) podejmujący tym razem problem nastolatek, które uciekają od swoich rodzin żeby stać się częścią nowych, sztucznych, często jeszcze dalszych od doskonałości niż prawdziwe. Sądząc z recenzji w niczym nie ustępuje „Suicide...”, a Sono rozpoczął niedawno zdjęcia do jeszcze jednej, finałowej części. Pozostaje mieć nadzieję, że którykolwiek z tych filmów dotrze do nas, ba, ze obejrzenie „Suicide circle” będzie możliwe bez pośrednictwa zagranicznych sklepów internetowych. Ale, skoro w dziedzinie anime coś się ruszyło, to może i tego się doczekamy.

Przypisy:

1. Podobno, bo nie sposób znaleźć w sieci żadnych jednoznacznych dowodów na to, że Sono rzeczywiście zajmował się kiedykolwiek tym rodzajem kinematografii, z drugiej strony jednak sam zainteresowany nigdy tego nie zdementował.
2. Taka taktyka ma w kinie japońskim dobre tradycje, posługiwali się nią twórcy prawdziwej Nowej Fali lat 60 i 70: Nagisa Oshima, Shohei Imamura, Kaneto Shindo, Koji Wakamatsu.
3. Na przykład zjawisko otaku (co istotne, w kręgu europejskim i amerykańskim słowo to odnosi się zwykle do wielbicieli anime i mangi i nie niesie negatywnych konotacji, podczas gdy w Japonii oznacza fanów i maniaków dowolnej, popkulturowej dziedziny, którym pasja uniemożliwia przystosowanie społeczne, wariatów najprościej rzecz ujmując) którzy zaczynają mylić świat filmowy z rzeczywistym, w latach 80 naprawdę miały miejsce morderstwa popełnione przez Tsutomu Miyazakiego - chorego psychicznie wielbiciela kina gore.
4. Stworzone przez Łukasza Kłuskiewicza pojęcie „pokolenia (sprytnych) NICponi” odnosi się do dzisiejszych, polskich 20-paro latków i oznacza ludzi, którzy jako formę buntu wybrali po prostu życie swoim życiem, którzy nie walczą ze światem, który usiłuje ich zagarnąć, ale stoją w nim tylko jedną stopą, przeważnie będąc obok tego świata, zachowując niezależność, ale od czasu podejmując z nim flirt, który potrafią obrócić w swój zysk i jego stratę. Biorąc pod uwagę ogrom różnic kulturowych, historycznych itp. zastosowanie tego pojęcia w odniesieniu do filmu japońskiego jest z mojej strony małą prowokacją. Równocześnie należy jednak pamiętać, że, jak pokazała konferencja Obrazy Młodej Europy, zjawisko NIC-poni daje się zauważyć w większości, albo nawet wszystkich krajach Starego Kontynentu. Może wiec mamy prawo wykorzystać skojarzenie z tym, uniwersalnym na naszym gruncie, zjawiskiem, do próby ogarnięcia zjawisk w kulturze tak bardzo innej. W końcu skojarzenia i próby to jedyne, co mamy.
5. Co jest chwilami dość przerażające. Z niektórych wypowiedzi na oficjalnej stronie czy na forum przy imdb wynika, że część wielbicieli filmu Sono faktycznie myśli o grupowym samobójstwie. Można tylko mieć nadzieję, że to zwykli prowokatorzy.

MOJA OCENA:
👹👹👹👹👹👹👹👹 8/10


Reżyseria:
Shion Sono

Scenariusz:
Shion Sono

Rok produkcji:
2002

Obsada:
Hideo Sako
Tamao Satô
Masatoshi Nagase
Ryo Ishibashi
Akaji Maro
Rolly Rolly
Takashi Nomura
Mai Hosho
Yoko Kamon
Kimiko Yo
Saya Hagiwara
Kenjiro Tsuda
Toshiyuki Kitami
Takamitsu Okubo
Taiju Okayasu

Autor: Łukasz Grela



1 komentarz:

rocky_filmaniak pisze...

Film bardzo popieprzony, ale fajny :) Początek szczególnie zachęcający, ale potem troszkę się psuje. Ogólnie jednak uważam, że to dobry film. Siono nie dał ciała i można go śmiało polecić, choć zdaję sobie sprawę, że wielu widzów go po prostu nie zrozumie.